ZAKLĘTY ZAMEK W LESIE OLSZTYŃSKIM
Maria Zientara-Malewska
Na wzgórzu, w lesie, tam kędy wartka struga łączy się z Łyną, stał kiedyś, dawno, dawno temu wspaniały zamek. Ojcowie nasi pokazywali nam jeszcze skośne, omszone dachy, sterczące tuż nad ziemią. To ostatnie ślady zaklętego zamku.
Przed wielu, wielu laty zamek ten słynął na całą okolicę, daleko i szeroko. Potężne jego baszty oblane słońcem letniego południa albo purpurą zorzy wieczornej zachwycały oczy nie tylko okolicznego ludu, ale i niejednego wędrowca, który przybył z daleka, ażeby zobaczyć ten słynny, piękny zamek.
Komu wypadła droga koło zamku w porę zimową, przedstawiał mu się tak piękny widok, jakiego nigdy nie widział. Zamek obsypany śniegiem błyszczał w słońcu milionem barw tęczowych, zdawał się niepokalaną bielą dosięgać niebiosów, tworząc czarodziejską baśń zimową.
W zamku tym mieszkał pan bardzo bogaty. Mówiono, że w podziemiach znajduje się sto skrzyń srebra, złota i klejnotów. Na ścianach komnat były porozwieszane makaty, wyszywane srebrem i złotem, a podłogi pokrywały skóry niedźwiedzi i wilków, których tu było mnóstwo niezliczone. Ściany sali, gdzie odbywały się biesiady i narady, wykładane były całe złotem Bałtyku - bursztynem.
Właściciel zamku był nie tylko bogaty, ale co ważniejsze - dobry i sprawiedliwy. Lud okoliczny darzył go zaufaniem i przywiązaniem, ale przystąpić do niego z bliska nikt się nie odważył, bo oblicze jego było surowe - ludzie mówili, że kamienne.
Najmilszym jego zajęciem było wychodzenie latem na najwyższą platformę zamku, kiedy zorza w płaszcz szkarłatny ubierała krajobraz. Wieśniacy wtenczas wracali właśnie z pól z pieśnią na ustach. Błyszczały kosy i sierpy. Czerwieniły się jak maki w polu chusty dziewcząt. Ostrzyli kosy i miarowym uderzeniem w stal dzwonili hejnał żniwiarzy, śpiewając:
Plon niesiem, plon - Plon ze wszystkich stron.
Często stała też obok pana zamku małżonka jego Warmia. Macierzyńskim okiem obejmowała krajobraz, macierzyńskim sercem wszystkich kochała. Tam, pośród ludu zdrowego i pilnego, mieszkało jej dwunastu synów, a liczne ich potomstwo napełniało wioski i osiedla. Warmia, była symbolem jedności i miłości rodzinnej.
Raz do roku, w wigilię św. Jana, przybywali wszyscy synowie z rodzinami napełniając stare mury wrzawą i śmiechem. U wrót przyjmowali ich rodzice, ściskając i całując każdego z osobna. Łzy radości błyszczały w oczach Warmii, kiedy przytulała do serca główki wnuków i prawnuków.
Biesiady i łowy w olsztyńskim lesie trwały siedem dni. Potem wszyscy wracali do swych zajęć, a wśród starych murów panowała znów głęboka cisza.
Tak upływało wszystkim życie w spokoju i miłości wzajemnej. Aż pewnego razu, krótko przed dniem św. Jana, przybył jakiś obcy wędrowiec na zamek. Długo szeptali z panem, radzili i w nocy nie spali. Nowiny, jakie przyniósł obcy, musiały być ważne, bo na twarzach malował się niepokój i troska.
Na trzeci dzień ukazał się na platformie najwyższej baszty płomień - umówiony znak, że synowie mają się zaraz udać do ojca. Nie potrwało długo, a zaczęli się zjeżdżać ze wszystkich stron.
Ojciec z poważnym wędrowcem oczekiwał ich w sali bursztynowej. Tam dowiedzieli się okropnej wieści. Dwóch sąsiadów, którzy zawistnym okiem patrzyli na szczęście rodziny, postanowiło porwać i zabić ich matkę Warmię. Już z dala słychać było okrzyki, a łuny płonących wsi znaczyły drogi, którymi zbliżał się wróg. W samą noc świętojańską przybyły liczne zastępy wrogów i rozłożyły się w pobliskim lesie przy ogniskach, a dzikie ich śpiewy i przechwałki odbiły się echem o stare mury zamku.
O tej samej porze drogą przez las szło powoli dziecko. Małe jego serduszko dygotało z lęku, ale szło odważnie, bo Warmia miała sporządzić dla chorej matki lekarstwo z ziół i korzeni.
Jakaś jasność napełniała dziś las.
Wśród aksamitnych mchów unosiły się szerokie liście paproci. Nagle dziecko stanęło. Na tle paproci zobaczyło jakiś przecudny, barwami tęczy jaśniejący kwiat. Drżącą rączką zerwało cudowny kwiat szczęścia i nie spostrzeżone przez wroga doszło do bram zamku, które się same rozwarły.
Dziecko warmijskie, przyciskając do piersi skarb swój - kwiat paproci szło aż do sali, w której byli zebrani mieszkańcy zamku. Stanęło wśród nich bose i trzymając w małych rączkach jak w alabastrowym kielichu przepiękny kwiat - uklękło i podało go Warmii. Ta zaś przytuliła kwiat do piersi.
Dając dziecku lekarstwo i jedzenie na drogę, tak doń rzekła:
- Idź do mojego ludu i powiedz, że choćby wróg zabił moje ciało, ducha mojego nie zmoże. Ja będę żyła z wami w każdym kłosie zboża, w każdym kwiatku i drzewie, w powiewie wiatru, w szumie lasów i borów, w szmerze jezior i rzek, w ciszy wieczoru i w skwarze letniego południa. Wojsko moje będzie spało wieki, ale przyjdzie dzień, że się obudzi, a wtedy ja znowu będę waszą matką i opiekunką. Niech słowa moje przejdą z pokolenia na pokolenie, a biada tym, w one dni, którzy o nich zapomną.
W zamku, po wyjściu dziecka, echo rozniosło po okolicy miarowe kroki licznych, w żelazo zakutych mężów. Napełniły się wojskiem komnaty i sale, nawet podziemia i ów słynny ganek, który prowadził z lasu nad Łyną aż do kościoła Św. Jakuba. Na wzniesieniu stała Warmia. A kiedy zamknięto już ostatnie podwoje, podniosła powoli rękę dzierżącą kwiat szczęścia.
Zamek zaczął się powoli zapadać coraz głębiej, aż zniknął z powierzchni ziemi. Wojsko poukładało się do snu i tak przespało wieki.
Jedynie matka Warmia wychodziła spod ziemi na świat, bo posiadała kwiat szczęścia. Często widywano jej postać ubraną w białe koronki i muśliny, błądzącą nad brzegami Łyny. Ludzie omijali miejsce, gdzie stał "zaklęty" zamek. Mówiono, że tam straszy. Szczególnie w noc świętojańską słychać było z podziemi chrzęst broni, jakieś zaklęcia i nawoływania oraz pieśń "Bogurodzica Dziewica". Mówiono, że śpiewa tę pieśń wojsko spod Grunwaldu.
Nad Łyną w lesie jest wzgórze, pokryte mchem, paprocią i krzakami czarnej jagody. Wysokie dęby, buki, sosny i świerki dokoła opowiadają szumem odwieczną legendę o zaklętym zamku. Na modrozłotych falach Łyny gra wiatr jak na stostrunnej harfie pieśń o Warmii i niesie ją daleko, aż hen do Bałtyku.